Blogerzy wszystkich platform, łączcie się!

Dyskusje Blogerów, Fotoblogerów i Vlogerów, fora blogowe, graficzne, ogólnotematyczne
rozmowy o blogach, porady, instrukcje, ciekawostki z internetu



::
Przesunięty przez: Htsz
2012-05-22, 23:47
Autor Wiadomość
Asiek 
Blogowicz.Friend


Imię: Asia
Pomogła: 39 razy
Wiek: 36
Dołączyła: 21 Wrz 2007
Posty: 1500
Miasto: Warszawa

Wysłany: 2009-01-25, 00:12   

mr.thistle, porównujesz prowadzenie bloga do seksualnego fetyszu?! ja rozumiem, że kiedyś pamiętniki były pisane w innej formie, ale jednak osobiście lubię podśmiewać się publicznie z tego, co się dzieje wokół mnie. poza tym skoro inni dzielą się swoim życiem na łamach swoich blogów, a ja to podpatruję, to brzydko byłoby nie dać czegoś w zamian.
______________________________________________________
teraz ja jestem sprite, a ty pragnienie
 
  podziel si� tym postem na:




Utwórz darmowe konto na forum --- Zaloguj się --- Polub Blogowicza na FB!
Dołącz do grupy Bloggerów na FB

Htsz 
Blogger Product Expert
Blogowicz.Team


Zaproszone osoby: 84
Imię: Arkadiusz Narowski
Pomógł: 816 razy
Wiek: 39
Dołączył/a: 01 Sty 2006
Posty: 8949
Miasto: Wrocław

Wysłany: 2009-01-25, 02:25   

kończąc wasz mały off nadmienię, że w blogosferze jest miejsce na wszystkie rodzaje blogów :) należy je tolerować, nie oznacza to akceptacji, ale dopóki na głowę nie wchodzą niechaj sobie zaśmiecają swoją część internetu :)

jeżeli macie potrzebę wygadania się w temacie pamiętniczki vs. blogi tematyczne to zapraszam do zakładania nowych tematów ;)


przypomnę, że rozmawiamy tutaj o czym jest Twój blog, nie cudzy ;P
______________________________________________________
nie radzisz sobie? :arrow: pomoc indywidualna oraz blogi i strony na zamówienie
zapraszam do przewodnika po forum oraz grupy Blogger Polska! na fb

Think before you post™ | ^_^ na każdego posta znajdzie się riposta™

Jeżeli nasze posty pomogły rozwiązać Twoje problemy możesz odwdzięczyć się, udostępniając link do tego forum na swoim blogu, fanpejdżu lub stronie!
Nie zapomnij kliknąć
lubię to! na facebooku. :^^:
 
  podziel si� tym postem na:
mr.thistle 
WordPress.Klub

Dołączył/a: 24 Sty 2009
Posty: 5
Miasto: inąd

Wysłany: 2009-01-25, 10:56   

Już jestem w pionie, przepraszam za off. Należną sobie karę wymierzyłem. :D
 
  podziel si� tym postem na:
Krzysiek 
WordPress.Klub
Pan Cosiek


Zaproszone osoby: 4
Imię: Krzysztof
Pomógł: 17 razy
Wiek: 33
Dołączył/a: 18 Maj 2008
Posty: 3466
Miasto: R-ków.

Wysłany: 2009-01-25, 13:42   

Htsz, musiałeś zepsuć zabawę =.=
możesz wyciać te posty :D
 
  podziel si� tym postem na:
harryztybetu 

Wiek: 39
Dołączył/a: 24 Sie 2008
Posty: 45

Wysłany: 2009-04-08, 13:25   Kilka słów spisanych na fali corocznej, zimowej psychicznej

W głębi bowiem mego serca czaiło się morderstwo; chciałem zobaczyć Amerykę w ruinie, zmiecioną z powierzchni ziemi. Chciałem to zobaczyć powodowany wyłącznie pragnieniem zemsty, jako zadośćuczynienie za zbrodnie popełnione przeciwko mnie i innym, mnie podobnym, którzy nigdy nie umieli podnieść głosu, żeby wykrzyczeć własną nienawiść, własny bunt, uzasadnioną żądzę krwi.
Byłem złym owocem złej ziemi.

Henry Miller „Zwrotnik koziorożca”


Przez całe życie byłem lojalny względem wszystkich, na tyle na ile pozwalała mi lojalność względem samego siebie. Życie może i krótkie, ale nie w latach bym je odmierzał a w sytuacjach, które stały się moim udziałem a tych mało nie było.
Nigdy nie starałem się unosić pychą i z góry nie zakładałem, że doświadczyłem więcej niż moi rówieśnicy, ale za każdym razem kiedy staram się w myślach odtworzyć, jak to wszystko się ułożyło, że po dwudziestu czterech latach egzystencji dotarłem do miejsca, w którym jestem obecnie, dochodzę do wniosku, iż analogii w swoim najbliższym otoczeniu nie znajdę.
Pod płaszczykiem lekkomyślności i beztroski, który nałożono mi tak wcześnie, że nie pomnę nawet, kto i kiedy po raz pierwszy, tak prawdę mówiąc skrywam dramat człowieka, który mimo iż ma dokładną wizję swojej osoby, zdaje sobie sprawę, że nigdy nie będzie mu dane żyć, tak jak by tego sobie życzył.
Nigdy nie byłem w stanie zdobyć się na tę millerowską obojętność dla świata – dystansując się od wszystkiego, nie byłem w stanie zdystansować się na tyle, aby pewne rzeczy mnie nie raniły.
Cały czas funkcjonuję zawieszony gdzieś pomiędzy życiem, jakie kiedyś sobie wyobraziłem a tym, jakie być powinno i za nic w świecie, nie wiedzieć czemu nie jestem w stanie przezwyciężyć strachu, by wykonać krok w którąkolwiek ze stron.
W pełni nieakceptowany przez nikogo, bo zbyt egoistyczny dla tych, których zwykło określać się mianem normalnych a dla skur******ów i egoistów jednak zbyt miękki.
Sam mam w gruncie rzeczy świadomość tego, iż odwracając się od wielu rzeczy i z nich rezygnując byłoby mi o wiele łatwiej, ale szczątkowe acz ciągle głęboko zakorzenione we mnie poczucie tak zwanej ludzkiej przyzwoitości wciąż nie pozwala mi uciec się do rozwiązań ostatecznych.
Nie chodzi w tym momencie nawet stricte o strach przed tym żeby coś utracić, o rezygnację z czegoś, co w pewnym stopniu można uznać za uwarunkowanie komfortowe. Nigdy nie czułem się komfortowo w żadnej z międzyludzkich relacji – od zawsze wiedziałem, że najlepiej czułbym się żyjąc sam dla siebie. Jestem jednym z tych, którzy faktycznie wszystkie, te tak podstawowe potrzeby ludzkie jak bliskość czy miłość potrafią sobie substytuować.
To właśnie owa przyzwoitość nie pozwala mi się uwolnić, przyzwoitość, bo wiedząc że mogło by mi być lepiej, nie potrafię przestać myśleć o tym, że ludzie, od których bym się odciął mojego zdania nie podzielają.
Jestem potworem i często w ten sposób jestem odbierany. Ja, wyzute z wyższych uczuć dziecko współczesności, umoczone w konsumpcjonizmie w takim stopniu, iż już do cna przeżarł wszystkie moje tkanki. Wewnątrz toczony przez tyle patologii, że coraz częściej zdaję sobie sprawę z tego jak bardzo sam siebie nienawidzę a najgorsze jest to, że potrafię żyć z tą nienawiścią – już dawno przestała mi przeszkadzać a ja przestałem walczyć.
Nienawidzę siebie jako mimowolnej części chorego świata.
Żyję na marginesie. Sam się na niego wypchnąłem, świadomie i nigdy tego nie żałowałem. Jeżeli już w coś brnąć, to z pełną świadomością konsekwencji, które ponieść trzeba będzie. Na tym marginesie staram się zbudować swój świat – moją małą alternatywną rzeczywistość, bo rzeczywistość mainstreamowa mnie po prostu brzydzi.
Niezmiernie dumny jestem z tego, że ludzie wiedzą o mnie tylko to, co sam podałem im na tacy a ilu ludzi, tyle zakłamanych obrazów mojej osoby.
Mówili o mnie, że jestem oszustem, mitomanem, kłamcą, że żyję we własnym świecie, ale tylko co do tego ostatniego mogę przyznać im rację. Każdym swoim nieszablonowym zachowaniem, każdym wyskokiem obnażałem czyjąś głupotę – ot taki kaprys. Zbiorowości nigdy nie chciałem nic udowadniać, to był dowód przeprowadzany tylko i wyłączne na moje potrzeby.
Paradoksalnie, mimo świadomości własnej niedoskonałości i niechęci co do swojej własnej osoby, zawsze miałem duże poczucie własnej wartości, dlatego też nigdy nie potrzebowałem dla swoich poczynań niczyjego poklasku. Zresztą każdy kryminalista wie, że im mniej wtajemniczonych, tym większa szansa na powodzenie. Nie rozumiałem tej tak powszechnej obecnie potrzeby eksternalizowania wszystkich myśli i poczynań – tak jakby wszystkim do życia potrzebna była czyjaś aprobata.
Jestem niewolnikiem swoich kaprysów. Od zawsze. Od pierwszych spodenek, które ściągnąłem jako malec w centrum miasta, tylko po to żeby moją dezaprobatę co do ich wzoru mogła zobaczyć jak największa ilość ludzi, od pierwszego „odpierdol się”, które usłyszał nauczyciel od historii kwestionujący wiarygodność podrobionego zwolnienia.
Słowo subordynacja nie jest mi obce tylko leksykalnie, bo zawsze zakwestionuję wszystko, jeżeli ktoś w wystarczający sposób nie będzie mnie w stanie do tego przekonać.
Biorąc pod uwagę wszystko powyższe nigdy nie czułem się buntownikiem, nie starałem się iść pod prąd na siłę, bo czy buntem nazwać można odmienny punkt widzenia, który w dodatku jestem w stanie wybronić? Jestem w stanie, lecz co z tego skoro tak naprawdę niewielu chce słuchać. Może to strach, że braknie kontrargumentów, może pycha.
Przez te kilkaset litrów whisky, wódki, kilkaset tysięcy papierosów i tysiące imprez, które stąpam już po ziemi, dane mi było zderzyć się z bardzo wieloma osobami. Niektórzy - i tych jako ludzi plasuję najniżej w hierarchii - nie odcisnęli na moim życiu żadnego piętna mimo, iż właśnie ci, co znamienne najbardziej starali się zaistnieć w powszechnej opinii jako wszechwiedzące autorytety.
Oczywiście sami zainteresowani odbierali zwykle moja postawę jako ignorancję zakorzenioną w zawiści i zazdrości, ale na miłość boską, ja nigdy nikomu niczego nie zazdrościłem. O ile do szeregu zachowań patologicznych przyznać się jestem w stanie bez mrugnięcia okiem, o tyle uczucie zazdrości było mi obce od zawsze.
Mówiąc o piętnie nie mam na myśli korzyści, które mógłbym odnieść z kimś obcując. Chodzi o to, że w życiu nie ma chyba nic gorszego niż być komuś obojętnym. Owo piętno implikuje pewne życiowe doświadczenia, które jak wszystko mogą mieć postać dwojaką, bo kiedy teraz na chłodno analizuję wszystkie zaszłości, równie wdzięczny jestem ludziom, którzy mi kiedyś pomogli, jak i tym, którzy swego czasu zadali mi cios prosto w serce.
To kim jestem obecnie, to nie przeznaczenie, nie kwestia wychowania (czy innych truistycznych bzdur, którymi tak często zwykliśmy usprawiedliwiać swoje zachowania) a wypadkowa wszystkiego, co mnie kiedyś spotkało – esencja sytuacji, które niegdyś mnie ucieszyły, zraniły, z których wyciągnąłem odpowiednie wnioski, bądź też nie potrafiłem ich wyciągnąć.
Każda taka sytuacja równa się człowiek i tych ludzi właśnie cenię sobie najbardziej, bo obok nich są też tacy, których idąc swoją drogą po prostu minąłem a oni nie uczynili nic, żeby tę drogę uczynić choćby bardziej wyboistą.
Zewsząd słyszałem, że jestem chodzącą sprzecznością, tylko czy to jakaś przywara? Całe lata pracowałem nad wykrystalizowaniem się takiego status quo i często zbieram od życia cięgi za to, że w efekcie ludziom ciężko jest mi zaufać. Z drugiej jednak strony daje mi to pewną swobodę, bo kiedy jest coś nie tak, nikt się nie zdziwi, nie rozczaruje, kiedy natomiast zrobię coś po czyjejś myśli doceniony jestem podwójnie.

Tak naprawdę to chyba nigdy nie dopuściłem nikogo do siebie blisko. Nie istnieje osoba, która z całą pewnością mogłaby powiedzieć, że zna mnie dobrze. Zawsze, gdy komuś się tak wydaje robię niespodziewany zwrot o sto osiemdziesiąt stopni i jego dotychczasowe wyobrażenie mojej osoby sypie się niczym domek z kart.
Nie ufam ludziom, ale to nie dlatego nie pozwalam się nadto zbliżać. Tak naprawdę nie chcę, żeby to oni mi zaufali. Paradoksalnie wcale nie staram się ich przed sobą chronić; to raczej kwestia mojego egoizmu, bo nie lubię mieć uczucia, że zawiodłem czyjeś oczekiwania. Od świata, od ludzi nie oczekuję już niczego i tak samo nie chcę żeby czegokolwiek oczekiwano ode mnie.
To komfortowa sytuacja, bo nigdy nie lubiłem zobowiązań. Nawet teraz nie czuję się wolny w wystarczającym stopniu i zabiłoby mnie pewnie brnięcie w kolejne uwarunkowania.
Im bardziej staram się żyć jak chcę, im bardziej dążę do wyobrażonego ideału, tym wyraźniej dostrzegam jak się od niego oddalam.
Permanentnie się zmieniam i rację mają ci, którzy powiedzieli kiedyś, że mylili się co do mnie. Bo zasypiając każdego wieczora umieram a rankiem wstaję jako zupełnie inny człowiek – odmieniony przez sytuacje, które napotkałem dnia poprzedniego. Tempo tych zmian już mnie zmęczyło, wypalam się, ale jedyne co mogłoby mi dać ukojenie – stabilizacja – zawsze jawiło mi się jako coś nie dla mnie.
Obojętnie gdzie bym się nie pojawił i czego nie zrobił, niemal od razu zostaje mi przyklejona łatka kogoś niepasującego do całej reszty; truciciela, mąciciela.

LABOREM EXERCENS

Pójście do pracy, w przypadku człowieka, który w zasadzie robić tego nie musi a przecież nikomu nie chce nic udowadniać, było posunięciem iście absurdalnym. W zasadzie to nie wiem na co za każdym razem liczyłem – że poznam ciekawych ludzi, że ktoś mnie polubi, doceni a może co jeszcze bardziej żałosne, że poczuję się w jakimś stopniu spełniony? Mimo to poszedłem, nie raz i nie dwa, nielicząc że coś mi to da. Ba! Wiedząc, że nic z tego mieć nie będę.
Być może robiłem to z przekory, bo przecież nic innego, żadne zdroworozsądkowe przesłanki nie mogły mnie ku temu skłonić.
Za każdym razem pokornie, jak każdy subordynowany i wierzący w coś obywatel przebrnąłem krok po kroku całą drogę od etapu rekrutacji począwszy, na umowie o pracę na czas nieokreślony i całkiem niezłym stanowisku skończywszy.
Maskę subordynowanego i pokornego nosiłem do momentu, kiedy zaskarbiwszy sobie minimum zaufania, co i tak łatwe nie było, coś mnie nie wku***ło. Tylko, że w moim przypadku pewne jest, że prędzej czy później coś takiego wychwycę – moja podświadoma skłonność do wyszukiwania sobie problemów nawet w najbardziej komfortowych sytuacjach triumfuje.
Sam się sobie dziwię, jakim cudem za każdym razem podczas rozmowy kwalifikacyjnej udaje mi się przekonać do siebie kogoś, kto teoretycznie, zajmując wysokie stanowisko powinien być mądrzejszy i wyczulony na wszelkie manipulacje.
Oczywiście, nie jestem jednym z tych, którzy idą do pracy z zamiarem finansowego wykorzystania pracodawcy.
Jednej rzeczy jestem pewien – nikt nigdy nie będzie mógł patrząc mi prosto w oczy powiedzieć, że coś zawaliłem, spieprzyłem. Nie dlatego, że tak zależy mi na rozwoju firmy, tylko nikomu nie dałbym tej satysfakcji; dlatego wszystko robie jak najlepiej. Dając z siebie wszystko i pracując lepiej niż wszyscy inni i tak będę nie do przetrawienia.
Nigdzie dłużej nie zagrzeję miejsca, bo nikt nie będzie w stanie zaakceptować mojego stylu bycia na tyle, żeby nie przysłaniało mu to efektów mojej pracy. Ludzie, nawet ci podobno wykształceni, na ogół nie potrafią oddzielać od siebie takich rzeczy, dlatego też tępa matka dwójki dzieci, albo leniwa, religijna młoda żona zostaną a ja wylecę.

W pracy wylądowałem na wiosnę. Marzec jawił mi się jako dobra pora, aby odmienić w swoim życiu cokolwiek. Jak zwykle miałem kilka pomysłów, ale finalnie stwierdziłem, że chyba najlepiej będzie się gdzieś na dłużej zaczepić, zobaczyć czy jestem w stanie poradzić sobie na tym jak to się obecnie lansuje „trudnym” rynku pracy.
Teraz przynajmniej wiem jakim mitem jest to całe bezrobocie, skoro ja, człowiek ledwie w połowie studiów, które i tak olewa od dawna i praktycznie bez żadnego mierzalnego doświadczenia w pracy znalazł ją w ciągu niewiele ponad tygodnia.
Oczywiście mogłem zawsze iść po najmniejszej linii oporu; do baru, albo do sklepu z ciuchami, ale to byłoby totalnie bezcelowe, bo po co robić coś tak banalnego, nie implikującego żadnego intelektualnego wysiłku, nieokupionego żadnymi porządnymi staraniami.
Poszedłem więc na rzeczone interwiev. W staraniach o pracę z góry czułem się wygrany, bo panienkę z agencji rekrutacyjnej owinąłem sobie wokół palca już na pierwszym spotkaniu, tak że dzwoniła do mnie zawsze, kiedy tylko wpadła jej w ręce jakaś ciekawa oferta.
Pani Ania niezwykle troszczyła się o to, by zapewnić mi dogodne możliwości zawodowego rozwoju, natomiast chyba nie to stanowiło dla niej clou naszych spotkań.
Widząc jak nieśmiało spuszcza wzrok za każdym razem, kiedy patrzyłem jej prosto w oczy ogarniało mnie uczucie totalnego triumfu. Wiem, że codziennie wertowała setki różnych ofert, byle tylko znaleźć coś, co mnie zainteresuje – byle by mieć dobre alibi żeby do mnie zadzwonić.
Jestem człowiekiem próżnym i nigdy nie ukrywałem, jak wielką satysfakcję dają mi takie sytuacje, bo choćbym sam od niej nic nie chciał i nic więcej zrobić nie planował, świadomość, że mógłbym ją mieć na pstryknięcie w palce bardzo mnie cieszyła.
Profesjonalistka, która była w stanie zaryzykować lojalność wobec swoich przełożonych i klientów, tylko dlatego, że miała na mnie ochotę.
W końcu za jej namową zdecydowałem się pójść o krok dalej niż tylko przeglądać przygotowane przez nią oferty – umówiła mnie z przedstawicielem pewnej firmy z branży ubezpieczeniowej.

Już na pierwszy rzut oka wydał mi się żałosny. Niski grubasek z blond loczkami wyżelowanymi tak mocno, że wyglądały jak skalp zdjęty z jakiegoś greckiego posągu i uśmiechem przyklejonym do nalanej, mocno tłustej od potu twarzy. Typ przydupasa a takich poznaję od razu. Patrząc na tego typu ludzi wyobrażam sobie że mają gówno na nosie a na policzkach odbite pośladki członków zarządu od tego ciągłego całowania ich po dupie.
Nie wiem czy na kogoś działa jeszcze ten sztuczny „amerykański” uśmiech rodem z filmów z Tomem Cruise, ale ja takim ludziom nie ufam z automatu – śmierdzą chujem.

- Witam Panie Jakubie – Zaczął, podając mi obleśnie spoconą dłoń, nachylając się przy tym w ten sposób, abym jak najlepiej zdołał się przyjrzeć wyzierającym spod rękawów marynarki złotym spinkom do mankietów – Zapraszam! Proszę usiąść.

W małym pomieszczeniu panował zaduch. Zapach potu mojego rozmówcy mieszał się z zapachem jego drogiej wody toaletowej; najbardziej obleśna mieszanka, którą równie dobrze Saddam mógłby truć Kurdów.
Siadając rozejrzałem się jeszcze raz, aby upewnić się co do trafności moich wstępnych spostrzeżeń. Kilka przedmiotów, które ostentacyjnie, z pozoru niedbale rozrzucił na stole konferencyjnym utwierdziło minie w przekonaniu z jakim typem mam właśnie do czynienia.
Pióro Mont Blanc, telefon Blackberry i jeszcze kilka gadżetów, to nieodłączne atrybuty współczesnego „wannabe”, jednego z tych tak zwanych „młodych gniewnych”, którym wydaje się, że idą przez życie przebojem.
Tylko dlaczego budując ten swój etos idealnego człowieka naszych czasów zapomniał wypastować buty?

- Nazywam się Piotr. Piotr Sikor – Zaczął iście po bondowsku – Zaprosiliśmy dziś tu Pana ponieważ jest pan jednym z kandydatów, których chcielibyśmy poznać nieco bliżej.

„Wow! Chyba bym się nigdy nie domyślił” – pomyślałem. No ale nic to, skoro już tam byłem, całą farsę trzeba było doprowadzić do końca.

- Miło mi Panie Piotrze – Mówiąc to na mej twarzy pojawił się najbardziej fałszywy uśmiech na jaki tylko mogłem skłonić moje mięśnie mimiczne – Więc cóż Państwa interesuje? Chętnie rozwieję wszelkie wątpliwości, by ostatecznie skłonić Państwa do wyboru mojej osoby.

„Pan Piotr” zrewanżował mi się równie nieszczerym uśmiechem, odsłaniając garnitur świeżo wybielonych zębów.
Przez pół godziny sypał pytaniami żywcem wyciągniętymi z książek do HR-u i Coachingu pisanych przez jakichś debili zza oceanu. Dokąd zmierza ta cywilizacja skoro ludzie nie mają nic do roboty aż tak, że wymyślają takie głupoty?
Odpowiedzi udzielałem z lekkim opóźnieniem, bo na każde z pytań musiałem najpierw w myślach odpowiedzieć sam sobie, potem tę odpowiedź przekręcić o stopni sto i osiemdziesiąt aby finalnie nadawała się do zaprezentowania wybitnemu specjaliście do spraw rekrutacji. Szedłem jak burza, bo jakże mogło by być inaczej skoro sam pracując niegdyś w firmie ojca przeprowadziłem dziesiątki tego typu rozmów z różnymi kandydatami. Dokładnie wiedziałem co mój pracodawca in spe chciałby usłyszeć i w jakim stopniu muszę do tego przetransformować moje prawdziwe przemyślenia.
Przecież na pytanie „Dlaczego chciałby pan u nas pracować?” nie odpowiem, że w zasadzie to jest mi wszystko jedno gdzie, z kim i czy w ogóle, że to spotkanie, jak i sama praca to dla mnie jedna wielka obserwacja socjologiczna, zabawa, sposób na nudę i terapia zarazem.
Za każdym razem zaznaczałem więc jaki mimo młodego wieku poważny i twardo stąpający po ziemi ze mnie człowiek, jak bardzo związałbym swoje przyszłe życie zawodowe z tą firmą, żeby czasem nie mieli poczucia, że dziesiątki tysięcy złotych, które mają zamiar przeznaczyć na moje wyszkolenie pójdą w błoto albo do innej firmy.
Spotkanie dobiegło końca. Rumiany grubasek odprowadził mnie do drzwi, dopytując się jeszcze kilkukrotnie, kiedy może się ze mną kontaktować w celu umówienia kolejnego. Cel został osiągnięty, ziarno zostało zasiane – wychodząc na korytarz miałem stuprocentową pewność, że w przeciągu kilku najbliższych dni zasiądę przy biurku w ciasnej klitce, wyrzucając z szuflad rzeczy mego poprzednika.
Przechadzałem się teraz korytarzem z rękami w kieszeni i nie byłem jakoś szczególnie podekscytowany faktem, że pracę w zasadzie dostałem. O wiele bardziej cieszyło mnie to, jak łatwo można zmanipulować gościa, który pół życia spędził ślęcząc nad podręcznikami mającymi uodpornić go na tego typu sytuacje.
Nieśpiesznie zmierzałem ku wyjściu spoglądając spode łba na siedzących wzdłuż korytarza ludzi czekających na swoją kolej, na rozmowę, która o ile przebiegnie po ich myśli, to może będą mieli szansę żeby zapewnić lepszy byt swojej rodzinie. Ja miałem to totalnie w dupie. W zasadzie miałem ochotę krzyknąć coś w deseń „Spierdalać frajerzy, bo klamka już zapadła!”. Gówno mnie obchodziło, że zajmę miejsce kogoś, komu ta robota byłaby o wiele bardziej potrzebna, że jakiś ojciec znów nie kupi swojemu dziecku nowej zabawki, jakaś żona nie dołoży mężowi do raty za mieszkanie i że jakaś rodzina nie spędzi świąt tak jak to sobie zaplanowała.
Ten świat odebrał mi tyle szans, tyle możliwości, więc dlaczego to ja powinienem być fair w stosunku do świata.
Poza tym dostanie pracy, to jeszcze jeden powód za tym żeby iść się spokojnie napierdolić – tak „wielki życiowy sukces” usprawiedliwić może nawet kilkudniowy alkoholowy „cug” a nie tylko parę kielichów. Zawsze po porządnym piciu bez powodu miałem swego rodzaju wyrzuty sumienia, więc za każdym razem kiedy napić się planowałem, desperacko poszukiwałem stosownego powodu, usprawiedliwienia, które wkręcę sam sobie gdy pojawi się tak zwany kac moralny.
Są sytuacje, w których najlepiej pije się samemu. To znaczy, samemu najlepiej się pije bez powodu albo z pobudek wiadomych tylko sobie. Daje to gwarancję, że nikt nie będzie potęgować twojego poczucia winy z tego powodu, że pijesz, nie spróbuje ci uzmysłowić bezsensu tej koncepcji. Ludzie rzadko rozumieją potrzebę upicia się ot tak, z potrzeby chwili, bo trąci im to patologią. Może i słusznie, ale ja nie potrzebuję nikogo, kto będzie starał się mnie umoralniać. Starczy, że sam czuję się wtedy chujowo.
W tej konkretnej sytuacji miałem pretekst, żeby skrzyknąć znajomych i napić się czegoś w nieco większym gronie niż tylko ja i lustro. Tę sytuację zrozumie każdy a moja potrzeba, choć z nią tak naprawdę nie związana, zostanie nie tylko rozgrzeszona a wręcz zrozumiana i pochwalona.
Kilka kolejnych dni upłynęło mi więc pod znakiem nieustającej imprezy. Schodzili się ludzie gratulowali i choć sam nie wiem czego tak naprawdę, ukryć się nie da, iż bawiłem się wybornie, bo bez obciążenia, jakim jest świadomość, że robię coś niewłaściwego.
W poniedziałek z samego rana zadzwonił telefon. Pani Ania zestresowana jak jasna cholera, choć nie wiadomo czym, zadzwoniła oznajmić mi, że pracodawca próbuje się ze mną skontaktować od jakiegoś czasu, ale mój telefon milczy.
Udałem oczywiście przejętego niemniej niż ona, choć kusiło mnie żeby opowiedzieć jej o kilku ekscesach, które miały miejsce w ciągu ostatnich dni.
Termin kolejnego spotkania ustalono na za tydzień, ale już w siedzibie firmy – miałem spotkać się w cztery oczy z moją przyszłą, bezpośrednia przełożoną
Nie obeszło się bez komplikacji, bo oczywiście termin spotkania, jak również nazwisko osoby, do której miałem się udać wyleciało mi jakimś cudem z głowy i to już w momencie, gdy informacje te mi przekazywano.
Obudziłem się w fotelu około godziny czternastej. Podejrzewam, bo nie pamiętam tego dokładnie, że samo zwleczenie się z mebla, który niekoniecznie przystosowany jest do wygodnego spędzenia nocy zajęło mi więcej czasu niż prysznic i ubranie się. Wchodząc do łazienki, byłem jeszcze wyraźnie rozbawiony faktem, że rozmowa z pracodawcą za godzinę a ja sam czuje od siebie parujący z każdej szczeliny ciała alkohol. Nie spędzało mi to snu z powiek, bo zwykle po alkoholu bywam nawet bardziej błyskotliwy niż zwykle.
Czułem się świetnie. Mojego sceptycyzmu nie wzbudził nawet fakt, iż taksówka zatrzymała się ostatecznie przed perłą architektury późnego socjalizmu. Burdnożółta elewacja straszyła już z oddali, lecz z początku nawet do głowy nie przyszło by mi, iż może to być moje miejsce pracy. Tego typu budynki zawsze mnie przytłaczały; nieme świadectwo dziadostwa panującego w poprzednim systemie.
Masywne, przeszklone drzwi z mocno sfatygowanego aluminium z trudem ustąpiły przed naciskiem skacowanego gościa. Lekko zataczając się, szedłem długim, wyłożonym wydeptanym już lastryko korytarzem, obserwując jak warstwy farby odklejają się od ścian a zdumienie, że w dużych miastach wciąż istnieją takie miejsca było większe niż zaaferowanie zbliżającą się rozmową.
Nie zastanawiając się nad tym, co będzie, ani nad tym co powiem, wszedłem do sekretariatu. Oczywiście z miejsca zaproponowano mi coś do picia a ja, jak to mam w zwyczaju odmówiłem. Dlaczego przyjmuje się, że w takiej sytuacji kulturalnie jest czegoś się napić? Dlaczego nie wypada odmówić? Ma mi się chcieć pić zawsze, kiedy proponują? Całą tę kurtuazję mam głęboko w dupie. Skoro mówię, że dziękuję, to chyba o czymś świadczy. Skąd więc u sekretarek ta chęć do wciśnięcia komuś w usta czegoś na co nie ma ochoty? I jeszcze się muszą kilka razy upewnić, jak gdyby to, co już powiedziałem nie było do końca zrozumiałe, jak gdybym nie był świadomy własnych potrzeb na tyle, że głupia sekretarka musi mi dopiero coś sama zasugerować!
W końcu łaskawie skierowano mnie do pokoju pani dyrektor oddziału.
Gruba, niska, ubrana na czarno blondynka siedziała na drugim końcu konferencyjnego stołu. Na okrągłej, noszącej ślady samoopalacza, porowatej twarzy z daleka dostrzec można było tonę podkładu. Blond włosy usiane pasemkami, na który to zabieg na pewno wydała mnóstwo pieniędzy u wspaniałego fryzjera sprawiły, iż dla mnie prezentowała się raczej jak kasjerka z osiedlowego marketu niż mój przyszły szef. Swój wydatny, skryty pod głęboko wyciętą bluzką biust nachylając się w moim kierunku, oparła o krawędź stołu. Pewnie traktowała go jako swój atut, ale doprawdy ciężko imponować czymś, co bez rusztowania sięgałoby kolan a bardziej niż rozmiar uwagę zwracały pociążowe rozstępy.
Są osoby, których nie trzeba znać długo aby poznać je na wylot. Nie mówię tu o braterstwie dusz i tak dalej, lecz o ludziach, którzy już na pierwszy rzut oka wydają nam się tak prości, że każde ich kolejne zachowanie jest czymś oczywistym.
Pani Asia była niewątpliwie jedną z takich osób; roztaczała wokół siebie aurę prostoty i infantylizmu. Jedno spojrzenie na nią i ja jako dwudziestokilkulatek miałem wrażenie, że po dwóch minutach zastanowienia w ciągu następnych pięciu mógłbym streścić całe czterdzieści lat jej życia.
Byłem zachwycony, gdy od progu z tą właściwą sobie niezręcznością starała mi się zaimponować swoją pozycją w firmie, nieświadoma, iż jest właściwie uosobieniem wszystkiego tego, czym nie chciałbym nigdy być.
Typowa przedstawicielka nowej, polskiej klasy średniej, przez całe życie „aspirująca” do tego by być postrzeganą jako ktoś lepszy niż cała reszta a tak naprawdę oprócz dyrektorskiego skrótu przed imieniem na wizytówce, nie reprezentowała sobą zupełnie nic. Jedna z milionów na tym świecie, którzy myślą, że bardzo dyskusyjny w dodatku progres zawodowy czy materialny sytuuje ją gdzieś wyżej w społecznej hierarchii.
Mistrzyni złośliwości, wyssanych z palca przytyków i nieśmiesznych anegdotek – jeszcze jedna walcząca o rząd dusz wśród swoich pracowników.
Już podczas tej pierwszej konfrontacji cały czas miałem wrażenie, że nie bardzo rozumie to, co do niej mówię. Potem niejednokrotnie byłem strofowany za mój prawniczo-literacki bełkot, który nie pozwalał jej zrozumieć sporządzanych przeze mnie dokumentów.
Mimo, iż jak później się okazało nie tylko ja postrzegałem ją jako niewłaściwą osobę na dyrektorskim krześle (karierę powinna zakończyć gdzieś w okolicach sekretariatu), sama pani Asia była osobą bardzo pewną siebie i zadowoloną z efektów swojej pracy. Budując mit własnego geniuszu czasem się gubiła racząc nas historyjkami, jak to w zasadzie przez przypadek, bo nic nie umiejąc, zdała egzamin brokerski nie dowodząc tym niczego z wyjątkiem własnej głupoty.
Rozmowa przebiegła dokładnie tak, jak to sobie wszystko w głowie poukładałem. Chociaż opuszczając gabinet wiedziałem, iż pani Asia nie ma do mnie za grosz zaufania i pewnie postrzega mnie jako nadętego dupka, mój angaż był przesądzony.
Nigdy jej nie nie lubiłem. Była mi kompletnie obojętna; nie mogła zrobić niczego, co w jakimkolwiek stopniu mogłoby mnie poruszyć, czy zaboleć. Istniała sobie gdzieś tam obok mnie i tak naprawdę, to fakt jej egzystencji nie miał dla mnie najmniejszego znaczenia. Pewnego dnia mogłaby wyjść z pracy i już nigdy nie wrócić, rozpłynąć się gdzieś, zniknąć razem z poranna mgłą pomiędzy blokami a ja nawet bym tego nie zauważył. Byłoby mi to o tyle na rękę, że odpadła by mi kolejna osoba przed którą musiałem udawać, że w ogóle mnie w jakimś stopniu obchodzi.
Najgorszą rzeczą w pracy jest to, iż człowiek zmuszony jest do funkcjonowania w środowisku, na którego skład tak naprawdę nie ma żadnego wpływu. O ile w przypadku rodziny mamy do czynienia z więzami krwi, tradycją, które w jakimś stopniu implikują emocjonalne zaangażowanie w życie reszty grupy, to tutaj mamy jedno wielkie pozoranctwo.
Rzygać mi się chciało tą całą poprawnością. Patrzyłem na ludzi zasypujących się wzajemnie setkami pytań i życzliwie przyjmujących padające odpowiedzi a tak naprawdę widziałem w ich oczach, jak mało ich to wszystko obchodzi. Na tyle na ile mogłem starałem się nie brać udziału w tych wszystkich wymianach uprzejmości, ale wiadomo z jakim przyjęciem i z jakimi komentarzami spotykało się za każdym razem moje podejście.
Po co więc pytali, skoro wiedzieli, iż mojego punktu widzenia mogą nie przetrawić? Z drugiej jednak strony czułem się jak ryba w wodzie, bo dla kogoś kto uwielbia prowokować, środowisko, które wszystko przyjmuje dosłownie jest wymarzone, aby siać zamęt.
Koterie, intrygi – jakoś nie zdołałem i nigdy nie zdołam do tego przywyknąć. To uwłacza ludzkiej godności.
Nie było dnia, żeby ktoś nie pojawił się u mnie w pokoju z jakimś problemem. Tworzyli jakieś dziwne stronnictwa; za kimś, przeciw komuś a ostatecznie prowodyr i twórca piątej koalicji przeciw koledze z działu likwidacji szkód, przekonawszy wszystkich do słuszności sprawy znikał i dogadywał się z uprzednio piętnowanym przeciw całej reszcie.
I wszystko to dorośli ludzie.
Byłem najmłodszy w całej firmie, spośród czterech regionalnych oddziałów; mieli mnie za gnojka, ale to szczeniactwo tak naprawdę otaczało mnie. Chociaż mógłbym niejednokrotnie usprawiedliwiać się wiekiem, tak jak inni wiecznie usprawiedliwiali się, chorobami, ciążami, dziećmi, gdy tylko coś spierdolili – zawsze brałem wszystko z godnością na siebie.
Sam przyzwyczaiłem ludzi do tego, że można mnie kopać, bo i tak wstanę. Nie dlatego, że nie mam poczucia własnej wartości, że czułem się gorszy czy dałem w końcu zaszczuć, lecz dlatego, że ich ciosy mnie nie zabolą, ich ogień mnie nigdy nie sparzy a sama świadomość tego, co byłbym w stanie zrobić w rewanżu wystarczała mi za zemstę.
Zresztą, niejednokrotnie zadawałem sobie pytanie, czy ktoś tak naprawdę byłby mnie w stanie skrzywdzić, tak żebym już się nie podniósł – szczerze wątpię.
Świat, choć tak w mym odczuciu beznadziejny, stworzył mnie na swoje podobieństwo, takim bym mógł stawić czoła każdej napotkanej sytuacji. Powstałem jako hybryda niedbale zespawana z tego co najgorsze, mająca jednak szereg cech w powszechnym mniemaniu uchodzących za pozytywne. To połączenie sprawia, iż świat sam wydał kombinacje dla siebie zabójczą; człowieka, w którego umyśle oprócz szeregu instynktów destrukcyjnych czają się pewne pokłady inteligencji i charyzmy pozwalające na odpowiednie ukierunkowanie owych instynktów w zależności od sytuacji.
Kiedyś usłyszałem, że jestem jak rak, który niszczy wszystkie piękne i wartościowe rzeczy, które spotka na swej drodze. Odrobina charyzmy w połączeniu z inteligencją powodują, iż ludzie robią wiele rzeczy tylko i wyłącznie po to żeby mi się przypodobać, dla mojego kaprysu burzą coś, co przez lata budowali z pietyzmem, rzeczy, do których dążyli przez całe życie.
Jestem tym, który może sprawić, że lojalny mąż porzuci swoją żonę, bo przekonam go, iż jest brzydka i kochać jej nie powinien.
Kobiety traktuję bez szacunku a i tak przychodzą do mnie na kolanach. Potrafię każdą cudzą słabość wykorzystać do własnych celów – robię to bezwiednie, automatycznie. Przestałem się starać, bo starając się efekty uzyskuje mizerniejsze niż się nie starając.
Wszystko jestem sobie w stanie wytłumaczyć i sam siebie usprawiedliwić. Zawsze znajdę odpowiedni powód, dla którego coś uczyniłem.
W mojej głowie permanentna wojna resztek przyzwoitości i człowieczeństwa z instynktami najgorszymi, które można by sobie wyobrazić; orgia przemocy, prymitywizm i zepsucie. Codziennie kogoś morduję, lżę, poniżam, coś niszczę i palę.
Padam w środku nocy na łóżko swoje lub cudze, wyczerpany natłokiem myśli, które od rana bombardowały moją jaźń, robiąc rachunek rzeczy, które zrobiłem, mogłem zrobić, tych które spieprzyłem i tych które jakimś cudem mi się udały.
Codziennie patrzę w sufit – to chyba jedyny z przejawów mojej hipokryzji – i proszę boga w którego nie wierzę, żeby dał temu wszystkiemu spokój; mnie od świata a światu ode mnie. Zasypiam i śpię jak dziecko. To chyba kolejny przykład mojego zepsucia, bo koszmarów nie miewam a te podobno trapią ludzi z wyrzutami sumienia.
Cóż więc może spotkać mnie gorszego niż ja sam? Czy ludzie wyprowadzając cios naprawdę wierzą w to, iż się uchylę?
Wszystko, co w życiu zrobiłem dla ogółu nosiło znamiona szaleństwa, tylko że ja wiem, iż w całym tym pozornym nieładzie miałem zawsze wszystko dokładnie zaplanowane. Nigdy nikt nie uczynił względem mnie więcej niźlibym mu na to pozwolił; każda reakcja była wcześniej przewidziana.

Dni w pracy płynęły szybko. Nim spostrzegłem, kolejne środowisko przykleiło mi łatkę cynicznego ekscentryka - nihilisty. Część ludzi może i mnie w jakiś sposób polubiła, w każdym razie co najmniej zaakceptowała, ale przyznać się do jakichkolwiek zażyłości ze mną byłoby zawodowym strzałem w kolano.
Nie była to dla mnie sytuacja nowa, więc tak naprawdę szczególnie mnie to nie ruszało, wku**iałem się tylko w momentach gdy niechęć do mojej osoby przesłaniała przełożonym efekty mojej pracy. Chociaż z drugiej strony spodziewałem się tego, bo nikt w życiu jeszcze nie docenił tego, co robię. Nigdy nikt nie zdystansował się na tyle oby oddzielić mnie od tego, efektów mojej pracy. Zresztą nie liczyłem na pochwały. Są różni ludzie; jednych motywują pochlebstwa, innych pieniądze, mnie natomiast zawsze motywowała krytyka.
Ten rok uważam za kompletnie stracony. W zasadzie nie mam pojęcia po jaką cholerę była mi ta praca – chyba tylko po to, by utwierdzić się w przekonaniu, co do rzeczy, o których wiedziałem już od dawna. Rozpocząłem ją z potrzeby chwili, z przekory i tak w zasadzie powinienem był ją traktować. Natomiast nie wiedzieć czemu znów poniosła mnie ambicja i przepracowałem cały ten okres poświęcając swoje prywatne życie, czas i pieniądze. Straciłem wiele nie zyskując nic w zamian.
Tak naprawdę był to dla mnie okres intelektualnej pustyni, bo nie dość, że w pracy nie nawiązałem żadnej owocnej znajomości, to w dodatku nie miałem w ogóle czasu by rozwinąć się w jakiejś innej dziedzinie.
W całej firmie panował ustrój monarchii patrymonialnej. Prezes, niejaki pan Radosław Kartuski był jednym z tych, którzy rościli sobie prawo do współdecydowania o życiu swych podwładnych. Musiałem się cholernie pilnować, bo każda nawet niewinnie wyglądająca rozmowa miała drugie dno – zagajał tylko i wyłącznie po to, aby udając życzliwego i wyrozumiałego wyciągnąć jak najwięcej informacji, które w każdej chwili był gotów wyciągnąć przeciw, tym którzy jego urokowi nieświadomi konsekwencji ulegali.
Mógł uchodzić za przystojnego. Wysoki brunet, przyodziany w świetnie skrojony garnitur. Jednak nigdy nie mogłem wyzbyć się wrażenia, iż cały ten image niezbyt do niego pasuje. Łatwo bowiem odróżnić tego, kto kimś jest w rzeczywistości od pozoranta, który cały czas musi grać. Dobry garnitur nie jest w stanie ukryć wszystkich prowincjonalnych manier i naleciałości. Mimo wysokiego statusu jaki osiągnął nie wyglądał na człowieka z wyższych sfer. Każdy gest, ruch, każda od niechcenia rzucona uwaga były potwierdzeniem teorii, iż od korzeni się nie ucieknie.
Był typowym cwaniakiem żyjącym w przeświadczeniu o własnej inteligencji. Głupi zapewne nie był, bo jakoś udawało mu się pchać tę niemałą w końcu firmę do przodu, ale etyka, której hołdował w swoich poczynaniach była co najmniej dyskusyjna.
Nie było tajemnicą, w jaki sposób utorował sobie drogę na fotel prezesa. Szedł po trupach – kompromitował ludzi którzy byli nad nim w międzyczasie dogadując się z akcjonariuszami. Swoją drogą w wielu kręgach uchodził za kombinatora. Przynajmniej prezesury dochrapał się teoretycznie zgodnie z prawem, ale było też wiele kwestii w których nie tylko balansował na jego granicy a istotnie je przekraczał.
Kompletnie nie zdawał sobie sprawy, iż wiem o nim rzeczy, które mogły by nie tylko zrzucić go ze stołka, ale być może nawet posłać za kratki, ale cóż z tego? Nie zniżam się nigdy do określonego poziomu. Pewne argumenty są tylko i wyłącznie dla nieudaczników, którzy nie potrafiąc poradzić sobie inaczej, uciekają się do szantażu.
Poza tym niektórych kontaktów nie wykorzystuje się z tak gównianego powodu - miałem spokojną pewność, że pewne rzeczy i tak prędzej czy później ujrzą światło dzienne, bo nie on jeden jest buszującym w cudzych papierach karierowiczem.
Prezes nigdy nie krył tego, że mnie nie znosi. Prosto w oczy, przy każdej możliwej okazji dawał mi do zrozumienia, że to tylko kwestia czasu, kiedy mnie w końcu wyrzuci. Do pewnego momentu pilnowałem się, by nie dostarczać mu po temu powodów, ale im bardziej się starałem, tym intensywniej poszukiwał czegoś, co mogło by stanowić podstawę dla zwolnienia. Uświadomiwszy sobie to, postanowiłem, iż skoro sam nie może ich znaleźć, to mu je dostarczę. Nie miałem ochoty zaharowywać się dla kogoś, kto nawet nie zapoznawszy się z efektami mojej pracy i tak je skrytykuje.
Pracy nie zawalałem, ale nie starałem się robić wszystkiego jak najlepiej mając na względzie dobro firmy i lojalność w stosunku do przełożonych. Robiłem to tylko i wyłącznie dla siebie, by mieć świadomość, że jeśli tylko chcę, mogę być w czymś dobry bez zachęty z żadnej strony. Ot zwykła ludzka próżność.
Cieszył mnie natomiast fakt, że prezes, tak chętnie, niewybrednie żartujący z moich kolegów z pracy nigdy nie zdobył się na to aby do mnie odnieść się w ten sposób. Na początku miał kilka podejść, tyle że z żartem się chyba nie wstrzelił.
Czerpał zapewne dziką satysfakcję z tego, iż na podwładnych może wywierać presję. Wszyscy oczywiście cholernie się w to wczuwali i nawet usłyszawszy podczas przerwy na papierosa głos prezesa na klatce schodowej, gwałtownie cichli.
Kartuski miał pewnie w swoim komputerze całą bazę danych opisaną jako „niewygodne tematy”; żeby czasem nie zapomnieć, co kogo jest w stanie wprawić w największe zakłopotanie.
Przez pierwsze pół roku w firmie, wszyscy nowo przyjęci pracownicy przygotowywali się do egzaminu zawodowego w Ministerstwie Finansów. Ów egzamin, lansowany przez starszych kolegów i przełożonych, jako coś w zasadzie nie do zdania był przez ten czas podstawowym narzędziem służącym do zastraszania i dyscyplinowania nowicjuszy.
Kiedyś w czasie przerwy na papierosa podszedł do mnie prezes i przy wszystkich z uśmiechem na ustach zakomunikował, że zaczął już przyjmować zakłady czy egzamin zdam, czy nie. Całe zebrane przy popielniczce ciało pracownicze oczywiście wybuchło szczerym śmiechem, który jednak szybko zniknął, kiedy spytałem prezesa ile jest w puli i kto jak obstawia, bo może rzeczywiście bardziej niż pracować opłaca mi się obstawić i nie zdać egzaminu.
Potem już nigdy nie zdarzyło mu się powiedzieć niczego w moim kierunku przy reszcie. Pewnie miał świadomość, że nie miałbym oporów odwdzięczyć mu się przytykiem, który zaowocowałby zwolnieniem dyscyplinarnym, ale wcześniej podkopał jego autorytet.
Mózgiem finansowym firmy był tak zwany Władek – vice prezes. Całkiem w porządku facet. Żył w cieniu Kartuskiego. To „vice” miał wręcz wypisane na twarzy. Niski, sympatyczny grubasek, noszący kilkudniowy zarost. Niewiele się odzywał, ale ponoć po kilku głębszych ewoluował w króla klubów nocnych.
W zasadzie nigdy nic do niego nie miałem. Był nieszkodliwy i zdawał się być szczerze życzliwy. Myślę, że Kartuski wykorzystywał go do swoich celów. Najpierw wytarł się jego nazwiskiem starając się o fotel prezesa, potem użył Władka, który vice prezesem był w zasadzie od początku istnienia firmy, do tego aby swoją osobę na nowym stanowisku uwiarygodnić. Był więc w pewnym sensie figurantem; bezwolnym wykonawcą pomysłów capo. Było mu to pewnie na rękę - wyglądał na człowieka, który woli trzymać się z boku i by zachować stanowisko wpasuje się w bieżący układ.
Centrala była konglomeratem ludzi zastraszonych, wypranych umysłowo na tyle, iż w zasadzie nie byłem w stanie ich odróżnić. Za każdym razem będąc na jakimś ogólno - firmowym szkoleniu przedstawiałem się wszystkim na nowo i już w momencie, gdy krzyżowałem z kimś dłonie umykało mi jego imię.
Jednakowe stroje, jednakowe miny i te same tematy rozmów; w kółko i do zesrania. Zwykle będąc w delegacji wraz z innymi, zamykałem się w hotelowym pokoju i oglądałem telewizję, albo szedłem gdzieś w tak zwane miasto sam. Nawet ludzie obcy jawili mi się wtedy jako starzy przyjaciele w porównaniu z kolegami z pracy. Tyle czasu spędzaliśmy razem a mimo to nie byłem w stanie znaleźć ani jednego wspólnego punktu zaczepienia.
Oni natomiast pomiędzy sobą dogadywali się świetnie. Granice oddzielające życie prywatne od zawodowego dawno im się pozacierały. W samej centrali na kilkadziesiąt zatrudnionych osób było naście małżeństw. Pobierali się między sobą, rozwodzili; każda kobieta i każdy facet przechodzili „z ręki do ręki”.
Nigdy nie zdobyłem się żeby z kimś dłużej pogadać, bo z jednej strony miałem świadomość, iż to co powiem pójdzie w eter i nie wiadomo jakie będą tego finalne konsekwencje z drugiej natomiast, było tam tyle wzajemnie zwalczających się stronnictw, że strach było się do kogoś odezwać, bo od razu dziesięć innych osób poczuło by się urażonych. Sytuacja była bardziej skomplikowana niż stosunki Turcji z Cyprem i nawet lektura „Dyplomacji” Kissingera na niewiele by się zdała.
Funkcjonowałem więc na uboczu starając się trzymać jak najdalej od wszelkich firmowych niesnasek.
______________________________________________________
Harry z Tybetu
 
  podziel si� tym postem na:
dante 
Blogger.Klub


Wiek: 47
Dołączył/a: 19 Sty 2009
Posty: 59
Miasto: Wrocław

Wysłany: 2009-04-08, 15:40   

A mój jest o gadżetach tych potrzebnych, śmiesznych i takich bez których świat by się nie zawalił. Poza tym mam tam tapety godne uwagi i troszkę templatów do bloggera.
 
  podziel si� tym postem na:
Poczochraniec 

Wiek: 31
Dołączyła: 21 Mar 2009
Posty: 10

Wysłany: 2009-04-09, 12:45   

A ja prowadzę nieosobisty pamiętnik. Tak, wiem to nie ma sensu, ale cóż poradzić.
Prowadzenie zwykło-niezwykłej bajki o moim życiu sprawia mi niezwykłą frajdę i mam nadzieję, że potencjalny czytelnik nie jest ową historią znudzony i nie śpi na klawiaturze podczas czytania. Jeżeli jednak przynudzam, to z góry przepraszam wszystkich, którym klawiatura odgniecie się na twarzy.
 
  podziel si� tym postem na:
sMiley 
Ownlog.Klub
już kierowca


Imię: Katarzyna
Pomogła: 3 razy
Wiek: 32
Dołączyła: 12 Lut 2009
Posty: 458
Miasto: Kraków

Wysłany: 2009-04-09, 12:58   

mój blog to coś co każdy może przeczytać ale nie każdemu musi się to podobać. mój mały sposób wyrażenia siebie poprzez obraz i słowo.

http://fix-you.blog.pl :)
______________________________________________________
sława przemija, ale internet pozostaje na zawsze
~Ferb
 
  podziel si� tym postem na:
anowi 

Dołączyła: 24 Mar 2008
Posty: 27

Wysłany: 2009-04-16, 13:59   

Krzysiek napisał/a:

mr.thistle, ja osobiście nie lubię blogów czysto tematycznych. W moje głowie wygladaja na ograniczone. Ja lubię czytać o życiu innych - wewnętrznych przemyśleniach - jeśli to ma pewna iskrę i ma pazur.


Mam podobnie - uwielbiam blogi o życiu, miłości (oj, baba jestem i już) i innych "bzdurach".
A sama prowadzę bloga poświęconego głównie temu, o czym rozmawiam z chłopakiem, bo facet mnie po prostu bawi;)
 
  podziel si� tym postem na:
Krzysiek 
WordPress.Klub
Pan Cosiek


Zaproszone osoby: 4
Imię: Krzysztof
Pomógł: 17 razy
Wiek: 33
Dołączył/a: 18 Maj 2008
Posty: 3466
Miasto: R-ków.

Wysłany: 2009-04-16, 14:36   

anowi, a ja kojarzę adres Twojego bloga ^^
 
  podziel si� tym postem na:
anowi 

Dołączyła: 24 Mar 2008
Posty: 27

Wysłany: 2009-04-16, 16:08   

Krzysiek napisał/a:

anowi, a ja kojarzę adres Twojego bloga ^^


To chyba dobrze. Tak mi się przynajmniej wydaje;)
 
  podziel si� tym postem na:
Sabinsien56 
Ownlog.Klub


Imię: Sabina
Pomogła: 1 raz
Wiek: 33
Dołączyła: 03 Sie 2008
Posty: 517
Miasto: Z południa

Wysłany: 2009-04-24, 14:34   

ja mam dwa blogi, jeden o moim życiu, przemyślenia takie tam pierdoły, a na drugim jest moje opowiadanie, ale na razie jest "ściśle tajne" ;)
______________________________________________________
Nie ma podpisu. Uciekł
 
  podziel si� tym postem na:
Wyświetl posty z ostatnich:   
::
Odpowiedz do tematu
Nie możesz pisać nowych tematów. Zobacz szczegły.
Nie możesz odpowiadać w tematach. Zobacz szczegły.
Nie możesz zmieniać swoich postów
Nie możesz usuwać swoich postów
Nie możesz głosować w ankietach
Nie możesz załączać plików na tym forum
Nie możesz ściągać załączników na tym forum
Dodaj temat do Ulubionych
Wersja do druku

Skocz do:  

Powered by phpBB & Weblove.pl © 2006-2024 Wrocław | modified by Przemo © 2003 phpBB Group.
skocz na górę   |  shoutbox
 
Dodaj na Facebooku:

Zobacz także:


Szablony blogów i stron na wordpress
ogromna baza motywów WP, podzielona na kategorie tematyczne. Proste, jednostronicowe wizytówki lub zaawansowane układy, także z funkcją sklepu internetowego (ecommerce).
Wyszukaj na Blogowiczu:
snapchat blogowicz instagram blogowicz